jedno znalazłam latem pod mostem, gdzie robiłam zdjęcia nieba, które spadło na ziemię. roztrzaskana tafla szkła, w kolorze paryskiego błękitu, leżała sobie spokojnie wśród śmieci i chwastów porastających dawną linię kolejki wąskotorowej. uważałam bardzo, by odłamek nie wpadł mi do oka, jak Kajowi z Królowej Śniegu. dziesięć metrów dalej stało ono – szkaradne, drewniane krzesło z pomarańczową tkaniną na siedzisku i oparciu. było ohydne, więc wzięłam je pod pachę i przytargałam do domu. stoi na strychu i czeka, aż dam mu nowe życie, obiję skórą i wstawię do pokoju.
albo oddam komuś, kto na to zasłuży.
drugie zauważyłam zupełnym przypadkiem – jadąc w rzęsistym deszczu do sklepu po kredki. październik był szary i smutny, chciałam go jakoś pokolorować. krzesło, takie standardowo-biurowe, z podłokietnikami z tworzywa sztucznego i regulowaną wysokością. kwintesencja brzydoty i funkcjonalizmu. stało na parkingu i gapiło się w pobliskie drzewa. wyglądało tak żałośnie, że chciałam je przygarnąć, pomimo zupełnej aberracji estetycznej. albo chociaż usiąść i pogapić się w te drzewa z nim.
na nim.
pomiędzy tymi dwoma znaleziskami, były jeszcze fotele zabrane z działki znajomego. pozbył się ich z radością. a ja z radością przecierałam papierem ściernym ich oparcia i czyściłam tapicerkę w kolorze gorzkiej czekolady. drewno i klasyczny styl lat siedemdziesiątych sprawił, że od razu zapałałam do nich miłością. i stoją dumnie oba – jeden w kuchni, drugi w pokoju. ten w kuchni to towarzysz śniadań, kawy wypijanej przed pracą i królestwo kota. drugi fotel wciąż czeka na wypełnienie swego przeznaczenia. wiem, że usiądę w nim niedługo i wezmę na kolana kogoś, kto kocha mnie miłością bezwarunkową.
usiądę i odpłynę w ocean oksytocyny.