W upalne, wrześniowe przedpołudnie, kiedy spotkali się po raz pierwszy, w zaułku dziwek i dilerów było cicho i spokojnie.
W polu kukurydzy buszowały ważki, a akacje powtarzały ciche szepty wczorajszych uniesień.
Czekała na niego w rozgrzanym podróżą samochodzie, czytając wiadomości w telefonie i czując się coraz bardziej nieswojo.
Po kilku minutach zorientowała się, że jakieś dziesięć metrów za nią pojawił się samochód, który niestety nie brzmiał, jakby chciał rozwibrować pięć łechtaczek.
Jej łechtaczki nawet nie obudził.
Zaniepokojona stwierdziła, że na pewno nie jest to pojazd, z którego rok temu jej ukochany wykatapultował bęben, od którego wszystko się zaczęło. Poczuła lekką panikę i machinalnie zamknęła okna, ryzykując rozpłynięciem się z gorąca.
Samochód powoli przejechał obok, zawrócił i zatrzymał się przy jej drzwiach.
Kierowca opuścił szybę, więc zrobiła to samo.
– Dzień dobry – usłyszała głos mężczyzny w czarnej skodzie.
– Dzień dobry – odpowiedziała.
Jej serce przyspieszyło, bo nagle zrozumiała kuriozalność sytuacji.
Odwróciła wzrok, dając rozmówcy do zrozumienia, że nie jest osobą, za którą ją bierze. Ten podniósł szybę i powolutku odjechał, niknąc za zakrętem.
Poczuła ulgę i wybuchnęła głupkowatym śmiechem.
Dotarło do niej, że oto z impetem miała sprawdzić swój dystans do siebie i świata, bo będzie go potrzebowała bardzo dużo.
Gdy się uspokoiła, usłyszała charakterystyczny pomruk i zorientowała się, że jej łechtaczka zaczyna coś do niej mówić.
Zza zakrętu wyłoniło się zielone subaru i wiedziała już, że właśnie zaczęła najpiękniejszą przygodę swojego życia.
Przygodę ze świetlistym zaklinaczem łechtaczek.