znasz te noce, kiedy budzisz się 2,59?
te poranki, gdy twe spojrzenie pada na telefon o 5,55?
chcesz wiedzieć, co u niej, ale nie dzwonisz, nie piszesz, udajesz, że jesteś twardy, tak twardy, że można ostrzyć o ciebie stalowe noże.
rozrywa cię na kawałki myśl, że kolejny niewypał eksplodował ci prosto w twarz. nadal zbierasz szczątki, które walają się po starym dywanie. razem z jej włosami.
nie masz już oblicza, nie odbijasz się w lustrze, czujesz się jak duch snujący się smętnie po poddaszu pełnym pajęczyn. do szału doprowadza cię zapach, którego źródła nie umiesz zlokalizować. otwierasz szafkę i w twarz uderza cię woń sparciałych oczekiwań, posegregowanych w porządku alfabetycznym na małej półeczce.
***
pomalowałeś w końcu sufit w łazience, ale jego biel okazała się szarością. czujesz się teraz, jak w szafie. myjesz zęby i podświadomie czekasz, aż mole zaczną taniec godowy nad twoją głową. skracasz golarką włosy, czarne myślniki wpadają do umywalki. machinalnie zbierasz je dłonią i wpatrujesz się w kopczyk złożony z pauz i półpauz. ostatniego dnia było ich najwięcej. długie pauzy tworzyły nieskazitelną ciszę, przerywaną tylko półsłówkami, rzucanymi bez patrzenia
w oczy. i wtedy przypominasz sobie dotyk jej rąk. lubiła cię dotykać. jej dotyk odzierał cię z wichrów i przepędzał demony czekające cichutko na ponowne zawłaszczenie twojej duszy. przecież mówiła ci, że człowiek, którego nikt nie dotyka, nie istnieje…
***
ostatniego dnia ona poczuła, że twój świat to za mało. że nie ma znaczenia, czy spotkaliście się za wcześnie, czy za późno, bo przecież zawsze jest nie w porę. poczuła, że się dusi, a szary sufit
w łazience spada jej na głowę. wiedziałeś o tym, więc zaprosiłeś demony do środka i zaparzyłeś im herbaty. rozgościły się i już zostały. dobrze je karmiłeś.
więc uciekła.
***
czasami jedna nieprzespana noc daje więcej, niż 45 przespanych dni.