Siedzę sobie w Galerii Krakowskiej, usypia mnie szum fontanny i zgiełk ludzi oraz jakieś niezidentyfikowane plumkanie wydobywające się z głośników kawiarni. Kanapka z półmetrowej bagietki i dwie herbaty nie pomagają odegnać senności. Siłą rzeczy i malejącego élan vital obserwuję trzy dziewczyny siedzące przede mną, dwie blondynki, jedną czarną. Wszystkie mają sztuczne paznokcie spiłowane w ostry migdał i glonojadowe, wydęte usta. Wyciągają na stół jakieś małe torebeczki z kosmetykami, pokazują sobie próbki, smarują ręce i twarze, szczebiocząc dziecięcymi głosikami. Wywinięte syntetyczne rzęsy prawie dotykają brwi. Budowanie tożsamości uzależnione od wyglądu i robienia zakupów level high. Kupowanie jako remedium na życiowe lęki i niepokoje, narkotyczny ciąg nabywania coraz to nowych rzeczy. Nowych twarzy, nowych osobowości, nowych siebie.
Nieskończoność ludzi przepływa przeze mnie. Zawsze zastanawiało mnie to niedzielne umiłowanie ciała Chrystusa pod postacią reklamówki z Tesco. W tej świątyni konsumpcji pod postacią chleba z Carrefoura.
Jestem tutaj tylko dlatego, że mój pociąg odjeżdża dopiero za dwie godziny, a wiosna tego roku zaczęła się pięknie, ale następnego dnia się rozmyśliła i wróciła do gawry. Pizgało bardzo i z żalem musiałam zrezygnować ze szlajania się po ulicach miasta z aparatem w zmarzniętej dłoni. Tak samo, jak dawny flaneur, który z odkrytych bulwarów musiał przenieść się do alejek centrów handlowych, symulujących tradycyjne przestrzenie miejskie. Przechodzień, spacerowicz, oglądacz. Voyeur. Bo przecież odwiedzanie takich miejsc nie jest podyktowane wyłącznie chęcią posiadania, ale również oglądania i bycia oglądanym. A czasem tylko tym drugim.
Trzy bywalczynie zakładu naprawiającego karoserie samochodów wychodzą, a ich miejsce zajmują dwie dziewczyny, które spotkałam wcześniej na Kazimierzu. Zwróciły moją uwagę mimochodem, ponieważ jedna z nich miała buty podobne do moich. Idąc swym normalnym tempem w kierunku dworca, nie zakodowałam twarzy właścicielki. Za szybko chodzę. Po mamie i tacie mam tę przypadłość, trochę, jak z tej bajki, której nazwy nie pamiętam, gdzie bohaterem był Pan Rozpędek. A może sobie tę opowiastkę wymyśliłam, jak wszystko, o czym piszę na tym blogu.
Nieważne.
Jedna z dziewczyn, ta od butów, ma ulizane i zaczesane do tyłu włosy, jak młody dandys. Do tego prosty płaszcz, rurki i wygodne sneakersy. Podoba mi się. I chcąc nie chcąc, zaczynam się zastanawiać, czy jedyne, co może zrobić człowiek próbujący oprzeć swoją tożsamość na jednostkowej niepowtarzalności, to zamanifestowanie bliskich mu wartości w akcie konsumpcji? Przed moimi nowymi sąsiadkami leży na stole biały notebook z uszczerbionym jabłkiem, chyba im kiedyś spadł. Roland Barthes, który umarł cztery lata po założeniu przez Jobsa Apple, już w latach sześćdziesiątych opisywał zjawisko stylizacji produktów, czyli nadawania im dodatkowych znaczeń i ich przenoszenia na konsumenta, w trakcie społecznego aktu konsumpcji (wybaczcie ten socjologiczny żargon, ale w końcu tytuł magiczny do czegoś zobowiązuje). Idąc dalej, dochodzimy do reifikacji, czyli procesu urzeczowienia człowieka, zredukowania do roli przedmiotu. Czyli tego, o czym pisał dawno temu Bauman, ale także Palahniuk w Fight Club: rzeczy, które posiadasz, w końcu zaczynają posiadać ciebie. Ty masz nowego srajfona, czy srajfon ma tak naprawdę ciebie? Kupujesz meble. Mówisz sobie, to jest ostatnia kanapa, jakiej będę potrzebował w życiu. Kupujesz kanapę, potem przez parę lat jesteś zadowolony, że cokolwiek będzie się działo złego, masz przynajmniej rozwiązaną sprawę kanapy. Potem idealne łóżko. Zasłony. Dywan. A potem jesteś uwięziony w swoim uroczym gniazdku i stajesz się własnością rzeczy, które kiedyś były twoją własnością.
Jak nigdy wcześniej, masz możliwość samostanowienia i autokreacji, to twórcze samookreślenie jara cię w opór. Tak, jak Rysiek Riedel był skazany na bluesa, tak ty jesteś skazany na wybór. I kolejny. I kolejny. Iluzoryczny. Everything’s a copy of a copy of a copy. Przeklęte kupuję, więc jestem. Kupujesz tożsamość, jako kombinację towarów, kalejdoskop osobowości na wyciągnięcie ręki, a raczej portfela. Aż w nim i w tobie zostaje… pustka.
A co, jeśli ja nie chcę? Tak, jak Mark Renton w Trainspotting Boyle’a, który mówi: Wybierz życie. Wybierz zawód. Wybierz karierę. Wybierz rodzinę. Wybierz wielkie telewizory, pralki automatyczne, samochody, odtwarzacze kompaktowe i elektryczne otwieracze do konserw… Wybierz majsterkowanie, siedzenie na kanapie, oglądanie rozmiękczających mózg teleturniejów i zapychanie ust hamburgerami. Wybierz na końcu całej tej drogi wysadzanie cię na basen w domu starców, wybierz gnicie, wprawiające w zakłopotanie tych egoistycznych kolesiów, których spłodziłeś, żeby cię kiedyś zastąpili. Wybierz swoją przyszłość. Wybierz życie… Ale dlaczego ja miałbym chcieć to wybrać?
Co, jeśli ten pluralizm wyborów przeraża mnie? Jeśli wolę targi staroci od targów próżności w centrach handlowych? Jeśli galeria nadal kojarzy mi się ze sztuką, ale nie mięsa? Co, jeśli czuję, że wolę tamten porządek świata, który odchodzi w niepamięć? I że nie tak wyobrażam sobie rozwój? I że znam o wiele lepsze sposoby osiągania rozkoszy i szczęścia, niż zakupy? Że wkurwia mnie, że człowiek nie działa zgodnie ze swymi możliwościami i predyspozycjami, lecz zgodnie z wymaganiami rynku?
Może to dziwne, ale ja rozwój wyobrażam sobie zawsze horyzontalnie, a nie wertykalnie. Czyli inaczej, a nie więcej. I tak, jak nie współczułam frankowiczom, tak też nie współczuję dziewczynom z Instagrama, goniącym za nowszym modelem torebek, butów i futerek. Być może voluntary simplicity – dobrowolna prostota, o której pisał bodajże Inglehart, zostanie przywrócona/zapoczątkowana przez drastyczniejsze wydarzenia, do jakich najwyraźniej zmierza świat, w związku z poczynaniami pana zza wschodniej granicy. Wojna jako lekarstwo na affluenzę (od affluence – dostatek oraz influenza – grypa) wydaje się być rozwiązaniem ostatecznym, ale bardzo prawdopodobnym. Bo trochę nam się Ziemia za bardzo rozbiegunowała, a półkule spolaryzowały, pod względem dobrobytu.
A przecież jesteśmy tylko roztańczonym pyłem tego świata.