Narzuta na łóżku leży zmięta, nie będę jej poprawiać, niech mi przypomina o tym, że wciąż za bardzo, za mocno, za długo wierzę w coś, co nie istnieje, nigdy nie istniało, co było moim jedynie wyobrażeniem. Ale przecież wiedziałam o tym od dawna, już wtedy, gdy po kolei gubiłam wszystkie okrągłe blaszki z wygrawerowanymi nań: T, V, l’art, l’amour. To kolejność ich znikania z czerwonego sznurka bransoletki. To ostatnie, srebrne kółeczko na chwilę odzyskałam, bo ktoś mi je cudem odnalazł w czeluściach samochodowego fotela. Ale znowu zniknęło. Zostało tylko to z napisem la musique. To z czasów, gdy wydawało mi się, że z moim perfekcyjnym francuskim wyląduję w jakimś innym świecie. Bliżej równika może.
Bo na końcu zawsze pozostaje tylko ona. La musique, pieszczota dla uszu. Dlatego na pytanie, który zmysł wolałabym oddać, gdybym musiała, nie umiem odpowiedzieć, czy wzrok czy słuch. Moja próżność podpowiada, że ten drugi, moja miłość do muzyki, wręcz przeciwnie.
I zegara w kuchni też nie naprawię, niech stoi na godzinie ósmej minut szesnaście, jak wyrzut sumienia, że to nie tylko bateria, ale cały mechanizm jest tak bardzo do dupy. Jednak nie masz magicznych rąk do zegarów. Do zegarów ma ktoś inny. Ten sam, który czaruje przy zepsutym kółku od samochodu i przylatuje jak Superman, gdy po zatankowaniu na stacji okazuje się, że karta płatnicza postanowiła zostać w domu. Superman bez peleryny, ale za to w kapturze.
Wybacz, jestem chora na wyobraźnię. To mój największy dar i największe przekleństwo. Niby wiem, że nadmiar oczekiwań zawsze prowadzi do rozczarowania, ale słaba ze mnie buddystka. I choćbym wydrukowała sobie grafikę z no expectations no disappointments jeszcze 99 razy i rozwiesiła na wszystkich 33 metrach, to i tak dalej będę chorować na przerost złudzeń. Maja(k) – coś, czego nie ma. Iluzja.
Tak, w pielęgnowaniu wyobrażeń jestem mistrzynią świata. Doglądanie roślin wychodzi mi znacznie gorzej. Zabiłam już dwie phalaenopsis. Notorycznie przelewam je wodą i żółkną im te potężne liście, zostają mi jeden po drugim w ręce. Gdybym tak dobrze olewała swe oczekiwania, to orchidee miałyby teraz piękne białe kwiaty, a nie zdechłe kikuty.
Olej to… olej to. A ja mam tylko ocet. Co prawda balsamiczny, ale i tak kwaśny.
Czasami prócz muzyki zostaje również szynka, którą w pierwszej chwili chcę wyrzucić, ale następnego ranka przygotowuję z niej królewskie śniadanie. Smażę jajka, dodaję ziół, pachnie wspaniale. Słońce przedziera się przez szybę w kuchni i wpada do pokoju, takie moje prywatne peryhelium. Taniec promieni na drewnianej podłodze, którą sama lakierowałam. Właśnie po to, by mieć słoneczne przedstawienia o poranku.
Mrużę oczy na czerwonej macie, patrzę prosto w gorejącą kulę światła. Jest mi dobrze.
Witaj, dniu.