Viola Kuniej (+48)602 894 496
 

O jodze ze mną

Przez ponad rok towarzyszyłem V. w jej drodze z Jogą (tak piszę z wielkiej litery, bo uważam, że to coś znacznie, znacznie, znacznie więcej niż tylko szpagaty na małym palcu przy jednoczesnym dotykaniu żebrem nosa) i to na wielu płaszczyznach. Byłem obserwatorem, piecowym, wspomagaczem relaksacji i choć wielokrotnie padały propozycje bym wziął udział w samej jodze, konsekwentnie słuchałem swojego ciała, które mówiło mi: jeszcze nie czas, ale to nie oznacza, że on nie nadejdzie. Joga to coś do czego nie można zostać namówionym, to coś czego trzeba zapragnąć, dokładnie tak jak pragnie się właściwego nam człowieka. Jest procesem tak głębokim i tak mocno wnikającym w trzewia całej egzystencji, że tylko prawdziwie chcąc doświadczyć własnego ciała prowadzonego przez odpowiedniego człowieka (a to ważne) można doświadczyć pełnego spektrum możliwości jakie nam oferuje.

Nadszedł więc ten dzień, w którym poczułem, że już czas, że po roku obserwacji, przeglądania książek poukładanych tu i ówdzie w domu (również za plecami V. o czym pewnie dowie się dopiero z tego tekstu), setkach rozmów z V. obserwacjach tego, co Joga daje innym, co dała V. czym dla V. się stała, mogłem podjąć decyzję w pełni zgodną ze sobą przy jednoczesnej absolutnej pewności, że ktoś otworzył drzwi, ale to ja przez nie przechodzę i to nie dlatego, że ktoś powiedział idź, ale dlatego, że ja sam poczułem, że chcę zobaczyć, co za nimi jest (…)

I po raz pierwszy zyskałem perspektywę patrzenia zupełnie inną niż do tej pory, a trzeba wam wiedzieć, że tak po prawdzie medytuję, relaksuję się i kontaktuję się z własnym ciałem na dużą skalę nie od pół roku, czy roku, ale od momentu, w którym zacząłem grać na bębnach. To był moment, w którym zacząłem się na swoje ciało otwierać (zacząłem, co nie oznacza otworzyłem się w pełni), a potem gdy zacząłem tworzyć bębny, wówczas każdy z nich stał się moją ostoją spokoju, kontaktu ze sobą, z własnymi emocjami, z własnym czuciem (…)

Bębny stały się dla mnie katalizatorem dostępu do siebie. Każda szlifowana rama, każda wykuta obręcz to godziny spędzone w przestrzeni własnego czucia, własnych myśli, własnego ciała. Są ćwiczeniem spostrzegawczości, uczą poznawania granic własnego ciała, pokazują limity i ograniczenia, uświadamiają możliwości, ale też są wielką nauką uważności, z której rodzą się te dobre i chciane rodzaje automatyzmów wspomagających nasze życie. Sęk w tym, że proces twórczy, to mój proces twórczy. To ja go prowadzę, to ja go doświadczam. Jest jak automasaż, których choć przynosi wymierne efekty, nie odzwierciedli dotyku drugiego człowieka, który dla naszego ciała zawsze jest niewiadomą.

I to też jest w tym wszystkim ważne, bo do tej pory wszystko, czego w życiu chciałem zapewniałem sobie sam. Owszem bywa, że oczekuję czegoś od świata, ale koniec końców tak po prawdzie o wszystko walczyć musiałem sam. Nie oznacza to, że nikt mi nie pomagał. Nie oznacza to, że niczego nie zawdzięczam innym. Oznacza to, że to ja brałem odpowiedzialność za własne życie i wciąż tak jest. Przyjmowałem pomoc, ale nigdy nie pozwalałem się prowadzić. To wymagało zaufania, którym nie obdarowałem w starej rzeczywistości nawet jednego człowieka. Z chęcią przyjmowałem rady, z uwagą słuchałem krytyki, z pasją poznawałem nowe i chciałem się rozwijać, ale nie dopuszczałem do siebie ludzi na tyle blisko, by w ich obecności puścić wszystko i powiedzieć: pokażcie mi co robić… aż do V. V. zaufałem bez reszty.

I to jest zupełnie inna perspektywa patrzenia. Docierać do siebie poprzez siebie, a docierać do siebie poprzez kogoś. Jest to też zupełnie inne doświadczenie. Jak z masażem, w którym zamiast własne dłonie, odczuwamy dłonie drugiego człowieka, a ponieważ nie jesteśmy połączeni z jego umysłem, każdy ich ruch stanowi dla nas niewiadomą i niespodziankę zarazem. Gdy podążamy w głąb siebie na własnych warunkach, docieramy tam, gdzie powiedzie nas własne czucie lub myśli, a gdy pozwalamy się komuś prowadzić idziemy tam, dokąd prowadzi nas przewodnik i często obieramy kierunki, których nie wybralibyśmy bez przewodnika – i to jest największa siła prowadzenia przez odpowiedniego człowieka. I bardzo się cieszę, że była nim dla mnie V. Joga, a raczej podróż do wewnątrz, do ciała, do czucia, do zmysłów, do oddechu, do życia i tu i teraz pod Jej przewodnictwem jest czymś, co mogę polecić absolutnie każdemu. Zwłaszcza tym, którzy nie posiadają w swoim życiu swoich własnych możliwości zaczerpnięcia spokoju, bo codzienność im w tym „przeszkadza”. Dzieci, praca, dom, obowiązki. My na co dzień praktykujemy nasze małe rytuały, które sprawiają, że medytacja nie jest czymś nowym, ale wyobrażam sobie, że dla kogoś kto na co dzień żyje w pędzie, doświadczenie swojego ciała może być niemal szokiem.

V. prowadzi bardzo delikatnie i przede wszystkim nieustannie w granicach każdego z obecnych. Bez forsowania, bez nadawania zbyt szybkiego tempa, z ogromnym wyczuciem i świadomością tego, że celem nie jest zgięcie kolana pod kątem 537 stopni tylko poczucie każdej komórki w ścięgnach i mięśniach, które je otaczają. Chodzi o coś, co dla każdego z nas powinno stanowić podstawę codzienności. O powrót do własnego ciała o świadomość tego, że jesteśmy swoimi ciałami i że warto o nie dbać, bo to one budują dla nas każdy kolejny dzień. Myślę, że ważne jest też to, iż w przypadku V. w zasadzie w ogóle nie chodzi o Jogę samą w sobie. Ona wykorzystuje ją do osiągnięcia celu jakim jest podróż do wnętrza nas samych. Sięga przy tym po rozmaite techniki towarzyszące, a w tym po praktykę uważności przy herbacie, podczas której wracamy do tych najbardziej podstawowych doznań zmysłowych jak ciepło rozlewające się po dłoniach, zapach naparu, widok pary unoszącej się nad filiżanką, czy dźwięk naszego własnego oddechu, gdy wypijamy pierwszy łyk. Jest też relaksacja okraszona dźwiękami i słowem, przy którym świat wokół najpierw znika, wchodzisz do wewnątrz, zanurzasz się w sobie, a potem ponownie kontaktujesz się z otaczającą rzeczywistością odmieniony o doświadczenie siebie samego. To coś czego nie da się zrobić samemu. Jest to po prostu niemożliwe, bo prowadzenie człowieka, któremu się ufa to przede wszystkim podróż w nieznane. Jak podróż w labiryncie, w którym to nie Ty decydujesz gdzie skręcić tylko ten kto stał się Twoim przewodnikiem.

I to przewodnictwo jest dla mnie największym novum, bo pozwala puścić wszystko. Umysł, logikę i myśli. Pozwala pozostawić czyste czucie, prowadzone tak dyskretnie, że niemal niezauważalnie dotknąć siebie i patrząc z mojej perspektywy, jeśli ktoś tak twardogłowy jak ja, ktoś kto potrzebował roku, by chcieć tego, co ludzie wokół praktykują nieustannie, pozwala sobie na tak głębokie zaufanie, to znaczy, że V. jest warta każdej spędzonej z nią godziny we wszelkich praktykach nie tylko Jogi. Jej życiowe doświadczenia, wiedza i mądrość przekładają się na tonowanie ego i swojego i obecnych, bo tam nie chodzi o stopień zaawansowania pozycji jogowych, ale o głębokość zanurzenia w sobie. Idąc za V. idziesz w głąb siebie.

Szymon Koronkiewicz, twórca Bębnów ze Światła