powoli zapadał zmierzch, a do jej miasteczka został jeszcze szmat drogi. prowadziła już dobre cztery godziny, była zmęczona, bolały ją oczy i głowa. zaczęła żałować, że nie pomyślała o wyruszeniu wcześniej, albo zorganizowaniu podróży tak, by rozłożyć ją na dwa dni, z noclegiem w jakimś miłym miejscu. postanowiła zrobić krótką przerwę na siku, rozprostowanie kości i łyk ciepłej herbaty z termosu. to była jedyna rzecz, jaka pozostała jej po nim. jaskrawopomarańczowy termos, trzymający ciepło prawie dwanaście godzin. świetna rzecz.
znalazła jakąś boczną drogę, nieopodal starej chaty, z komina której unosił się słaby dym. październik ochrzciła w tym roku piździernikiem, bo temperatura często oscylowała wokół zera stopni, zwłaszcza rano. zatrzymała się na poboczu, wysiadła, udając się w kierunku niskich zarośli. w ostatnim momencie zobaczyła zarys jakichś postaci, rysujących się w szarym świetle wieczora. zawahała się, ale podeszła bliżej, zaintrygowana i nieco przestraszona. wydawało jej się, że osobnicy stoją daleko, ponieważ byli bardzo niscy. pomyślała, że pewnie ich nogi znajdują się poniżej nasypu drogi.
przy poboczu stały trzy surykatki z nosami oświetlonymi dziwną poświatą. ich oczy wędrowały z lewej do prawej, a głowy kiwały się w takt niesłyszalnej muzyki. patrzyły na coś, co trzymały w małych łapkach i co rozświetlało ich pyszczki. wyglądało to hipnotyzująco, wręcz onirycznie. jak kobra kołysząca się w takt dźwięków fujarki.
„fajne jaja” – pomyślała, podchodząc jeszcze parę kroków – „chyba mam zwidy spowodowane zbyt długim siedzeniem za kierownicą… albo pogłębiła się moja kurza ślepota… przecież to niemożliwe, by surykatki stały sobie na poboczu drogi i bujały się do dźwięków Wicked Game!
z niedowierzaniem podeszła całkiem blisko zwierzątek, a te ani drgnęły. nosy miały wlepione w ekran telefonu na którym piękny Chris przytulał piękną Helenę.
jej telefonu, który zgubiła dwa miesiące temu.
trzysta kilometrów stąd.