Viola Kuniej (+48)602 894 496
 
w dzień zaćmienia słońca

w dzień zaćmienia słońca

W dzień zaćmienia centralna gwiazda zamieniła się w zielony księżyc, wyglądający niczym pacman, łykający milkiłeje na niebie. Am-am-am – wiecznie głodny, ulubiony emotikon M., przez godzinę oświetlający  ziemię tylko na pół gwizdka.
W dzień zaćmienia słońca wszystko toczy się tym samym rytmem. Kochankowie rozstają się rano i idą do pracy, a wieczorem witają się ponownie, być może w innych konfiguracjach i konstelacjach niebieskich. Podróżujący wyjeżdżają na bliskie południe, inni wracają z bardzo dalekiego wschodu. Jet lag im niestraszny, gdy przemieszczają się przy znikającym słońcu.

Pociągiem bez wi-fi jadę do Krakowa, tym razem po zmierzchu.
Zaciemnieniu.
Zaćmieniu.
Koleś-figo-fago podbija do mnie z grzecznym pytaniem, czy może ma pani odstąpić jednego papierosa?  Udaję, że nie słyszę, na trzy sekundy oddziela nas tablica z  odjazdami  pociągów, te trzy sekundy wystarczają, by młody wypluł z siebie litanię do ziomka i jego dupy, siedzących przed nim na ławce: jak ja nie cierpię takiego czegoś, kurwa, nie rozumiem tych ludzi.  Ale ja nagle rozumiem i gdy figo-fago atakuje mnie znowu tym samym pytaniem, odpowiadam szybko, że nie palę. Rozumiem, że moimi wypowiedzianymi miękko słowami, daję mu odrobinę szacunku, której tak pragnie. I słyszę, jak opowiada swym współtowarzyszom, że przecież ma honor, witając się z jakimś nowoprzybyłym, który okazuje się ich znajomym, a który ratuje go fajką. Nikt nie lubi czuć się ignorowany.

Wsiadam do pociągu.
Miejsce numer jedenaście – święte, bo jedyne pojedyńcze i z krzyżykiem powyżej, okazuje się zajęte. Przez panią, która przeszła z innego wagonu, bo jej wagonem jechał menel, a więc wagon jechał menelem. I jeszcze śpiewał do tego.
Nikt nie lubi czuć się rozczarowany.

Ale ja lubię czuć się wspaniałomyślna, więc mówię, że no problemo, usiądę na innym wolnym miejscu, skoro pani jedzie tylko do Katowic, a nie samego Krakau. Poczucie dobrego uczynku jest silniejsze od uczucia głodu i jakoś wytrzymuję i nie pożeram chrupiącej kanapki przy współpasażerze. Za chwilę wagon pustoszeje, więc czuję się niczym szejk, który dostał od ojca pociąg, bo zazdrościł kumplom ze studiów cisnących na zajęcia kolejką podmiejską. Teraz jestem królem.

I rozwalona na dwóch siedzeniach, obserwuję chłopaka, który wchodzi do toalety (dla niepełnosprawnych, więc nie trzeba czuć się weń, jak w kapsule czasu). Coś długo go nie ma, może się tam zabawia (?), ale nie, wychodzi. Widzę, że dokonał transformacji osobowości, przeistaczając się w młodego wilka w fioletowej koszuli, gotowego na podbój nocy w Franticu czy innym Prozacu. Nawet przystojny, tylko nie podobają mi się jego buty, jak na wesele.

Pan ogłasza przez głośnik, że pociag ma 20 minut opóźnienia. Pięknie – a ja już zjadłam wszystko, przeczytałam wszystko i napisałam wszystko. Kurtka powieszona przede mną miarowo uderza zamkiem o szybę, w rytm kołysania pociągu. Wytrzymuję tę szklano-metalową kopulację tylko kilkadziesiąt sekund, dając nacieszyć się im nagłym porywem namiętności, po czym rzucam kurtkę na torbę leżącą na siedzeniu obok. Ta łapie ją łapczywie i miłosny taniec powtarza się ze zdwojoną siłą.
Ty stara torbo, z płachtami odchodzącej skóry (skórki? skaju?), odsłaniającej plamy, które usiłowałam zamalować czarnym markerem. Ty głupia kurtko, doganiająca wiekiem legendarną skórę Bono z U2. Czy musicie robić to na oczach wszystkich? Jak jakaś para smarkaczy obłapiających się na klatce schodowej i wchodzących w ślinę, niebacznych na to, że podgląda ich stara panna w okularach i spódnicy za kolana?

Kolana.
Kolana.
Spadam na kolana, zapominając przy zeskoku z hotelowego łóżka, że jest wyższe, niż moje.

Gdzie jest ta cholerna pizza ze szpinakiem?
Pisanie zawsze kończy się u mnie głodem.

Tak samo się zaczyna.

Dodaj komentarz